Przyznam się, że podchodziłam do tego urządzenia trochę sceptycznie. Nie to, żebym była jakaś staroświecka, ale też nigdy w sypialni nie eksperymentowałam. Jeśli już dogadzałam sobie, to z reguły w sposób tradycyjny. Od pewnego jednak czasu zauważyłam, że powoli zaczyna mi czegoś brakować w sypialni.
Na szczęście jesteśmy z mężem na tyle otwarci i szczerzy, że możemy pogadać o wszystkim.
Dlatego stwierdziłam, że może warto poruszyć ten temat. Chociażby dlatego, że z tyłu głowy miałam obrazek, w którym oddalamy się fizycznie od siebie, chociaż jesteśmy dobrze zgrani i z czasem szukamy kontaktu i bliskości fizycznej w cudzych łóżkach. Nie chcę mówić, że w naszej sypialni wiało nudą, ale nie mamy już nastu lat, wychowujemy dwójkę dzieci, więc z czasem nasze zbliżenia były mechaniczne, na szybko. Nie jestem jakąś niepoprawną romantyczką, że trzeba mi słodzić i być rycerzem na białym koniu, ale takie robienie wszystkiego na szybko czasem nie daje satysfakcji na którą liczyłam. Stwierdziliśmy, że jednak popracujemy nad tą sferą, nie tylko naszym podejściem do tematu, ale może w końcu nadszedł czas na urozmaicenia.
Ani ja, ani mąż jakoś wcześniej nie interesowaliśmy się tematem tego typu rzeczy, za wyjątkiem lubrykantów i zabezpieczeń. Szczytem naszych łóżkowych ekscesów był zakup nakładki wibrującej dla mężczyzny, która owszem, była fajnym gadżetem, ale oboje chcieliśmy czegoś więcej. Tak właściwie to ja chciałam. Może to z lenistwa, może z przyzwyczajenia, ale zależało mi na czymś, co w szczególności zatroszczy się o moją łechtaczkę, głównie dlatego, że w trakcie seksu albo mąż jakoś się gimnastykował, by mnie tam pieścić albo robiłam to sama.
W końcu, trochę przypadkiem, trochę przeglądając różne strony, także fora z poradami co do zabawek, wpadła mi w oko Lelo Sila.
Pomyślałam – fajnie, ale cena chyba trochę jak z kosmosu. Nie miałam doświadczenia, jeśli chodzi o tego typu urządzenia, nie wiedziałam, jak sama powinnam podejść do kwestii finansowej. No ale cóż, chociaż miał to być gadżet dla mnie, a pomóc nam obojgu na urodziny, rocznicę ślubu uznaliśmy za dobry pretekst do zakupu. Na pewno wiecie, jak trudno opisać orgazm. Tym bardziej brak mi słów, jak pomyślę o tym, co się ze mną dzieje, gdy zakładam to maleńkie cudo. Czysty kosmos. Jak dla mnie najlepiej sprawdza się w akcjach z partnerem, kiedy jestem bardziej nakręcona, ale zdarza mi samej sięgać po ten masażer i bez męża, bo ciężko mu się oprzeć.
Na początku obawiałam się, że będzie trudno go obsługiwać lub, że w ogóle się nie sprawdzi. Ale widać, że producenci znają się na rzeczy. Jest po prostu cudowny w dotyku, bardzo miękki, a przy tym dyskretny. Najbardziej lubię, jak powoli doprowadza mnie do rozkoszy, jest na tyle delikatny, że nie muszę go zdejmować już w momencie orgazmu, ale gdy wciąż działa doznania są jeszcze bardziej intensywne. Ze spokojnym duchem mogę go polecić chyba każdej Pani. Na prawdę nie pożałujecie. Jedyny mankament to taki, że trochę trudniej używać masażera w trakcie seksu.
Na pewno jednak pomógł mi trochę z tym uczuciem nudy w sypialni.
Tym bardziej, że jak jestem bardziej nakręcona, mogę od razu ustawić wyższe wibracje i wtedy dzieją się cuda. Pewnie to kwestia indywidualna, ale jak dla mnie to świetny produkt na szybki orgazm, jak też kilka dłuższych, pełnych relaksu chwil rozkoszy, zwłaszcza jak się miało ciężki dzień. Dla mnie zaletą jest też wodoodporność. Tym bardziej, że lubię gorące kąpiele, a od czasu, jak mam masażer, polubiłam jest tym bardziej i więcej czasu spędzam w wannie.